Losy Polaków na Wschodzie to nie tylko spływające krwią i nieprawdopodobnie okrutne obrazy wołyńskie, to nie tylko katyńska zbrodnia, o której przez tyle lat nawet nie można było wspomnieć. Trzeba do tego wszystkiego dodać wydarzenie, o którym nadal większość ludzi nie wie, a które skalą i grozą nie tylko przewyższało Katyń i Wołyń, ale w pewnej mierze szykowało pod nie grunt, otwierając drogę morderstwom na skalę tak wielką, że człowiek nie jest w stanie jej sobie wyobrazić. Jedynie zestawienie z Holocaustem przeprowadzonym przez Niemców na naszych ziemiach może być jakąś skalą porównawczą. Chodzi o zorganizowane, świadome, precyzyjne i pozbawione skrupułów ludobójstwo dokonane w Związku Sowieckim przez NKWD, na osobisty rozkaz Stalina, czyli tzw. operację polską z lat 1937–1938. Według ustaleń rosyjskiego „Memoriału” aresztowano wówczas 143 870 Polaków, z tego zamordowano 111 091, a pozostałych skazano na wieloletnie więzienie lub łagier. Z tej całej liczby ułaskawiono jedynie… 40 osób!Ofiar było jednak więcej. Wielu naszych rodaków zostało zamordowanych w prowadzonej niemal równolegle akcji wymierzonej w kułaków, wielu zabito lub wywieziono do obozów w latach poprzednich. Do tego doszły masowe przesiedlenia w warunki tak trudne, że umierano masowo z głodu i chorób. W sumie więc możemy mówić o porażającej liczbie – około 200 tys. ludzi. Tymczasem ogółem, jak stwierdził spis powszechny w 1937 r., w ZSRS przebywało 650 tys. obywateli narodowości polskiej. Skala mordu jest zatem tak ogromna… A świadomość tego, co się tam stało, tak nikła…
Propagandowe autonomie polskie
Historyk rosyjski Nikołaj Iwanow w znakomitej książce, która ukazała się w zeszłym roku, „Zapomniane ludobójstwo. Polacy w państwie Stalina. »Operacja polska« 1937–1938”, pisze tak:
„Zastanówmy się: dlaczego w polskich podręcznikach historii w szkole średniej nie ma nawet wzmianki o tym, co się stało z największym skupiskiem Polaków poza granicami II Rzeczypospolitej? To, co się stało na Kresach, jest tragedią na miarę Katynia. Polacy, polskie ofiary komunizmu, nie mogą i nie powinni być dzieleni na »naszych« i »ich ofiary«, na »lepszych« i »gorszych«, na tych pierwszej i tych drugiej kategorii. Polska pamięć historyczna nie powinna być wybiórcza… Nie może być silnym, zdrowym i godnym szacunku naród, który zapomina lub wykreśla z pamięci tak ważną część własnej historii…”.
Rzeczywiście, nasze spojrzenie winno iść jeszcze dalej niż Katyń. Ogarniać jeszcze więcej niż Wołyń. Musimy rozpocząć jeszcze jedną batalię w sferze zbiorowej świadomości – o wspólne „odkrycie” ludobójstwa na Polakach dokonanego przez Sowietów.
„Bardzo dobrze! Kopcie i czyśćcie nadal ten polsko-szpiegowski brud. Niszczcie go w interesie Związku Sowieckiego” – napisał odręcznie na okładce raportu Jeżowa o postępach „operacji polskiej” Józef Stalin. Zanim jednak do tego doszło, próbowano na olbrzymiej społeczności polskiej w ZSRS dokonać czegoś w rodzaju eksperymentu. Po traktacie ryskim w granicach sowieckich pozostawało wielu Polaków, którzy bądź mieszkali na rodzinnej ziemi jeszcze od czasów przedrozbiorowych, bądź przyjechali do Związku Sowieckiego, np. emigrując w celach zarobkowych (tak, taka sprawna była radziecka propaganda!) lub ideowo-politycznych. Sowieci postanowili ich początkowo zasymilować i wchłonąć, stwarzając – jak na warunki radzieckie – idealne okoliczności. Aby przeprowadzić akcję korienizacji (autochtonizacji) na terenie dwóch republik o największej liczbie Polaków, czyli ukraińskiej i białoruskiej, stworzono dwie polskie „autonomie”, właściwie odrębnie funkcjonujące organizmy para-państwowe, z własnymi urzędami, szkołami czy gazetami. Poza nimi istniały też rozrzucone na większym terenie miejscowości i wsie polskie, w których powstawały rady złożone z Polaków. Z największym chyba rozmachem budowano autonomię ukraińską w okolicach Żytomierza. Jej stolicę ustanowiono w mieście Dołbysz, który przemianowano na Marchlewsk. Cały polski „kraj” zaczęto więc nazywać „Marchlewszczyzną” (dla „równowagi” okręg białoruski nazwano „Dzierżyńszczyzną”). Do „polskiej stolicy radzieckiej” płynęły szerokim strumieniem ruble, bo z autonomii chciano zrobić pokazówkę i wykorzystywać ją propagandowo do walki z II RP. Budowano szkoły i zakłady pracy. Jednocześnie rozpoczęto we wszystkich polskich okręgach zakrojoną na szeroką skalę akcję sowietyzacji dusz i umysłów. Robiono wszystko, co się da, a pomagali w tym sami Polacy – komuniści, którzy początkowo wierzyli, że stworzą w państwie radzieckim prawdziwy raj. Potem zresztą to oni mieli okazać się pierwszymi ofiarami antypolskich czystek.
Reforma ortografii i manipulacje w szkołach
Drukowano więc gazety, jednocześnie uderzając w polski Kościół (słowo „katolik” stało się właściwie synonimem słowa „Polak”) i starając się wykuć ze społeczeństwa polskiego nowy, posłuszny ideowo „proletariat”. Prowadzono zmasowaną manipulację w szkołach. Jak można było przeczytać w raporcie Konsulatu Generalnego RP w Leningradzie z 1927 r. o polskich szkołach: „(…) systematycznie i celowo zohydzano tam nie tylko Państwo Polskie, ale i całą historię polską, a co za tym idzie, i wszystko, co polskie (…). Polscy rodzice wolą już dziecko posyłać do szkoły rosyjskiej, niż być stale zmuszanymi do tłumaczenia dziecku prawdy o Polsce, a tym samym narażać się na niebezpieczeństwa w razie dojścia do wiadomości nauczyciela, że jego tezy zbijane są w domu ucznia”. W ramach implementowania „polskiej kultury proletariackiej” usiłowano nawet zmienić język polski, wprowadzając reformę ortograficzną. Ustalono, że zamiast „ą” na końcu wyrazu poprawne będzie „om”, ujednolicono pisownię „rz” i „ż”, stosując jedynie „ż” etc. Jednocześnie coraz mocniej, jak w nakręcającej się psychozie, poszukiwano szpiegów i dywersantów. Stalin twierdził, że państwa burżuazyjne muszą wysyłać na tyły Związku Sowieckiego niezliczonych agentów. Szukano ich wszędzie, np. wśród księży, którym wytaczano sfingowane procesy. Tak było np. w przypadku księdza Mustejkisa z Bobrujska, którego na podstawie oskarżenia komunistycznego aktywisty oskarżono o gwałt na kobiecie i wsadzono do więzienia. To był oczywiście tylko jeden z wielu elementów planowego niszczenia polskiego Kościoła na Kresach.
Jednak cała akcja sowietyzacji Polaków prowadzona w latach 20. i na początku 30. XX wieku spaliła na panewce. Właściwie porażka tego zakrojonego na wielką skalę i związanego z olbrzymim wysiłkiem organizacyjnym oraz finansowym przedsięwzięcia leżała u podstaw mającego nadejść ludobójstwa. Stalin ostrzył sobie zęby na Polskę, miał ją za twierdzę imperializmu, pamiętał porażkę z 1920 r. i w dodatku cały czas szykował się do wojny z Zachodem. Brak powodzenia w akcji „wyprania umysłów” bardzo go denerwował. W dodatku, gdy nadszedł czas porachunków wewnątrzpartyjnych, rozprawa z polskim społeczeństwem mogła mu posłużyć za „straszak”.
Porażka pomysłu zasymilowania Polaków z państwem sowieckim wynikała z różnych powodów, lecz na pierwszym miejscu można postawić dwa – bardzo silne przywiązanie Polaków do polskiej tradycji, obyczaju i kultury, a także pamięć naszej historii oraz sprawa kolektywizacji wsi. Gdy ruszył proces kolektywizacyjny, polscy chłopi masowo mu się sprzeciwili, przy czym ten sprzeciw przybierał różne formy – od regularnego buntu po stosowanie bardzo sprytnych wybiegów i „fałszywego” dokonywania kolektywizacji. Innymi słowy, tworzenie kołchozu było „zapisane na papierze”, lecz i tak nie funkcjonował on na takich zasadach, jak zaplanowano to w sowieckim systemie. Porażka pomysłu na „Polską Autonomię Socjalistyczną” przyczyniła się bezpośrednio do tego, że Stalin rozpoczął najpierw akcję likwidowania powstałych autonomii, a następnie wraz z Jeżowem – ową operację likwidacji całej polskiej społeczności. Całej! Taki był bowiem cel i sens tych działań.
Eksterminować cały naród
Przy czym o ile istotą walki komunistów o lepszy, socjalistyczny świat był bój toczony między klasami, o tyle jeśli chodzi o Polaków, kryterium klasowe w ogóle nie miało znaczenia. Chciano zlikwidować naród polski jako taki. Jedynym prawdziwym wyznacznikiem, który brano pod uwagę przy wymierzaniu wyroku i kary, było to, czy jest się Polakiem.
Jako doskonały pretekst posłużyło „wykrycie” tajnej organizacji, która – jak wiemy – złotymi zgłoskami zapisała się w naszej historii odzyskiwania niepodległości, czyli Polskiej Organizacji Wojskowej. Otóż na początku lat 30. na sowieckiej Ukrainie władza spoczywała w rękach dwóch Polaków – Stanisława Kosiora, sekretarza generalnego KP(b)U, i Stanisława Redensa, szefa ukraińskiego GPU. To oni stali za iście szatańskim pomysłem, który w oczach Stalina miał usprawiedliwić porażkę w akcji sowietyzowania Polaków, a w efekcie przyczynił się do powstania zbrodniczego planu ludobójstwa. W 1930 r. Żytomierskie GPU zatrzymało na Marchlewszczyźnie grupę 70 Polaków. W wyniku brutalnego śledztwa wyciągnięto z nich… „prawdę”. W ZSRS działała POW, a „spisek” zataczał bardzo szerokie kręgi. Rozpętało się piekło. Ruszyły kolejne śledztwa, aresztowania, procesy, egzekucje. Wyimaginowane istnienie POW stało się bytem tak realnie wyglądającym w dokumentach, że można by o nim stworzyć wielkie opracowanie, opisując, jak działała organizacja, której… w istocie nie było. Stalin rozkazał likwidację autonomii – polskie rady miejskie i wiejskie stały się nagle „ukraińskie”. Od 1936 r. ruszyły masowe przesiedlenia.
Punkt kulminacyjny nastąpił 11 sierpnia 1937 r., gdy szef NKWD Nikołaj Jeżow podpisał rozkaz 00485. Było to wezwanie do eksterminacji. Polacy, jak pisał Iwanow, mieli się stać „pierwszym narodem ukaranym”, wzorem, na którym potem można by przeprowadzać podobne akcje wymierzone w inne narodowości. W rozkazie wypisano różne kategorie, za jakie aresztuje się „podejrzanych”, lecz w praktyce wystarczyło mieć kontakt z rodziną w Polsce, by stać się szpiegiem i zdrajcą. Jednocześnie wskazano tylko dwa sposoby karania – śmierć lub zesłanie do łagru. Przeważająca większość zatrzymanych była zabijana. Zalecenia rozkazu były tak ekstremalne, że zaszokowały nawet czekistów, którzy mieli je wykonywać – początkowo nie mogli w nie uwierzyć. Ale machina ruszyła. Jako przywódcę „spisku POW” śledczy z NKWD wskazali Józefa Unszlichta, prawdziwego komunistę, weterana partyjnego, od początku wiernego Leninowi i głównego autora z ramienia Czeka-GPU akcji niszczenia rosyjskiej Cerkwi. Potem rozpoczęły się masowe aresztowania. Uwięzionych torturowano przy użyciu wręcz „średniowiecznych” metod, dzięki czemu uzyskiwano odpowiednie zeznania.
„Trójki” najsprawniej wysyłały na śmierć
W prowadzonej równolegle na terenie Rosji Sowieckiej akcji „kułackiej” wyroki były wydawane przez tzw. trójki, niejako na miejscu. „Trójki” miały niezły przerób. Dla przykładu taka „sędziowska trójka” w Leningradzie, w ciągu jednego dnia 9 października 1937 r., skazała na śmierć 658 aresztowanych. Rekord padł jednak w Omsku – jeden dzień i 1301 osób otrzymało karę śmierci.
W „operacji polskiej” wyglądało to inaczej. Zapadały tzw. wyroki albumowe. Tzw. dwójka śledczych przygotowywała wyrok, wpisywała go do specjalnego albumu, wysyłała do zatwierdzenia Jeżowowi, po czym czekała na zwrot i potwierdzenie. Ze wszystkich spraw, jakie przechodziły przez ręce „dwójek”, 80 proc. to były wyroki śmierci. Jeżow albumów właściwie nie czytał. Rzucał okiem i zatwierdzał. Potem zrobiło się ich tak dużo, że zalegały dziesiątkami i setkami, a „teren” skarżył się, że mają coraz więcej polskich więźniów, nic nie mogą z tym zrobić, a cele są przepełnione ponad wszelką możliwość. Albumy i wyroki zaczęli więc akceptować zwykli urzędnicy z biur Jeżowa, czasem zupełnie przypadkowi. Ale i to nie pomogło rozładować „kolejek”. Dlatego „operację polską” przedłużono. Nie jest łatwo szybko wymordować sto kilkadziesiąt tysięcy ludzi. W końcu Sowieci przeszli na system „trójkowy”, tak jak w sprawie kułackiej. To usprawniło akcję. Wyrok zapadał na miejscu i zaraz można było skazanych wywieźć do lasu, strzelić w tył głowy i wrzucić do zbiorowej mogiły. Jeżow wydał też kolejny rozkaz, w którym zalecił, aby żony Polaków, jeśli nie doniosły wcześniej na „wrogą działalność” mężów, dla zasady wsadzać do więzienia. Dzieci zabijanych lokowano w specjalnych domach dziecka, ale bardzo szybko skończyły się miejsca, więc zaczęto je rozbudowywać, tworząc swoiste łagry dla maluchów…
Wysyłano je też w coraz odleglejsze zakątki kraju. Zresztą według zalecenia samego Jeżowa, który stwierdził, że dzieci, które skończyły trzy lata, należy przewozić na krańce imperium, bo mogą nosić w sobie zalążki buntu.
„Niech piekło pochłonie tych diabłów w ludzkiej skórze!” – krzyczy serce Polaka, gdy czyta o tym, co zrobili Sowieci. Niech ten okrzyk się zwielokrotni. Musimy zacząć mówić głośno o tym, co się stało w Związku Sowieckim w latach 1937–1938. Musimy o tym opowiadać. Musimy kręcić filmy. Żeby cały świat dowiedział się o 200 tys. zamordowanych. I żeby zrozumiał, czym był i jest szalejący na Wschodzie komunizm.
Za: http://niezalezna.pl/86726-tomasz-lysiak-przypomina-rozkaz-00485-zabic-wszystkich-polakow